Przyglądając
się zapowiedziom, trailerom, a później idąc do kina, miałem
świadomość, że Łotr 1 jest skokiem w bok w stosunku do Gwiezdnej
Sagi, ale siedząc w kinie uświadomiłem sobie, że ten film jest
całkowicie inny. Owszem ma swoje wzloty i upadki, ale pomysł na
pójście tą drogą, przypadł mi do gustu.
Od
kiedy uniwersum Gwiezdnych Wojen jest w rękach Disneya miałem obawy
w jakąś stronę pójdzie produkcja filmów. Widać wyraźnie, że
wytwórnia ma zamiar mocno rozbudować serię filmową, pójść w
seriale, a więc będzie się wiele działo. Muszę też przyznać,
że pomysł aby Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie poszedł w inną
stronę i pokazał nam świat, który był do tej pory jedynie tłem,
jest bardzo dobry. Nie powiem, że wszystko w tym filmie udało się
na 100%. Nie, nie. Mam wrażenie, że nie wszystko udało się
opowiedzieć zgodnie z zamierzeniem. Może właśnie za dużo było
tego opowiadania, zamiast oddziaływania dobrymi scenami. Dlatego
pojawiały się chwile, nie bójmy się tego powiedzieć – nudnawe.
Podobnie jest z wykorzystywaniem potencjału niektórych postaci,
wprowadzanych jedynie śladowo. No chyba, że to ma być tylko
zajawka dla nich i rozwijać będą się w kolejnych częściach,
bądź odnogach historii. Doskonałym przykładem jest tu Galen Erso,
grany przez Madsa Mikkelsena.
Po
słynnym „dawno temu w odległej galaktyce” nie zobaczycie opisu
sytuacji, ani nawet nie zagra fanfara Johna Williamsa. Celowy zabieg,
bo też i Łotr nie jest taki jak poprzedzająca go seria filmów.
Nie mamy tu tego westernowego podziału na wyraźnie przecięty na
pół świat dobra i zła. Próżno szukać znanych, wielkich postaci
(chociaż niektóre pojawiają się w zaskakujący sposób), a
księżniczki, strojne szaty, wielkie budynki i blask mieczy
świetlnych, ustąpiły miejsca normalności, biedzie, brudnym
zakamarkom i walce o przetrwanie. Gwiezdne Wojny jeszcze nigdy nie
były tak „ludzkie”. Poznajemy tu losy i konkretne dzieje
rebeliantów, którym udało się wykraść plany Gwiazdy Śmierci,
które w poprzednich częściach za pośrednictwem księżniczki Lei
i R2D2 dotarły we właściwe ręce i umożliwiły rozwalenie tego
niszczyciela planet. Dowiadujemy się, że to wcale nie było łatwe,
ani moralnie proste zadanie.
W
Łotrze mamy dużo więcej mroku i nawet Moc uzyskała bardziej
mistyczny, niemalże religiny wymiar. Stwierdzenie jednego z
bohaterów - „ufam mocy i niczego się nie lękam” - jest chyba
najlepszym dowodem.
Jak
już wspomniałem, tym razem poznajemy dzieje ludzi działających do
tej pory w tle. Owszem wiedzieliśmy o ich istnieniu, ale nie
mieliśmy pojęcia jakich strasznych rzeczy musieli się dopuszczać,
aby walczyć za sprawę. Rebelianci tracą tu swoją nieskazitelność,
ale zyskują realność. Mamy tu obraz podobny do współcześnie
znanych i pokazywanych w kinie i literaturze konfrontacji wywiadu,
gdzie trup ściele się gęsto, nie ma zagrywek fair, a kłamstwo i
oszustwo jest normalnym elementem gry.
Gra
aktorska jest z pewnością nierówna. Najbardziej we znaki daje się
główna bohaterka - Jyn Erso. Obsadzona w jej roli Felicity Jones
nie udźwignęła roli, z założenia, charyzmatycznej liderki, za
którą podwładni skoczą w ogień. Jest tu za delikatna, za urocza,
aby być przekonująca. Za to nowy droid – tym razem zwący się
K-2SO jest perfekcyjny. Wielbiciele takich dodatków w Sadze będą
całkowicie zadowoleni.
Na
koniec muszę wspomnieć o scenach batalistycznych, które w
Gwiezdnych Wojnach zawsze były momentem kulminacyjnym i niezwykle
widowiskowym. Nie inaczej jest tym razem. Walka toczy się na
wszelkich możliwych poziomach – kosmos, na stacji kosmicznej, na
powierzchni planety – dosłownie wszędzie. I to jest siłą tej
sceny, ponieważ kipi ona energią i cały czas siedzimy jak na
szpilkach, a na dokładkę pojawia się Lord Vader! I na tym koniec!
Podsumowując
- Łotr 1. Gwiezdne wojny to zupełnie inne widowisko niż
wcześniejsze epizody. Znacznie więcej tu mroku, niepewności i
przemocy. Poznajemy świat, jakiego do tej pory całkowicie nie
znaliśmy. Najnowsza odsłona Gwiezdnych Wojen to świetne widowisko,
doskonale zrealizowane dźwiękowo i wizualnie, obfitujące w kilka
smaczków dla starych fanów.